|
Gość |
Temat postu: Logan Perian |
|
|
Spisane przez Logana Periana z Landis, Łucznika czwartego kręgu, w czasie pobytu w Syrtis, w karczmie “Pod rozprutą rybką”.
Landis...To już trzeci rok poza domem. Trzeci rok. Theranie pojawili się już jakiś czas temu. Ostatnio często zastanawiam się co z rodzicami. Czy jeszcze żyją? A jeśli tak to gdzie się teraz znajdują?
Stary Theo był drwalem. Najbardziej ukochał właśnie to zajęcie wśród wielu prac, którymi się parał. Silny, mocno zbudowany mężczyzna o przeciętnym wzroście i zdrowej, choć już trochę pomarszczonej skórze i dość długich brązowych włosach. Był Galebem. Czasem, gdy tak na niego patrzyłem, myślałem jak bardzo przypominał wielkich ludzkich władców, o których w legendach opowiadają trubadurzy. Może nie z powodu samego wyglądu, ale z powodu tego jaki był. Jego siła tkwiła nie tyle w jego twardych jak skała mięśniach, lecz przede wszystkim w jego głowie. Praca zapewniała mu spokój ducha. Był twardy i szorstki w obyciu, ale nigdy nie podniósł na nas głosu czy ręki.
Tak, miałem brata. Nazywał się Lerek. Radosny, krzykliwy chłopak nie dożył dziewiątych urodzin. To była zwyczajna wyprawa do lasu. Jedna z wielu, w czasie których zbieraliśmy leśne owoce i sprawdzali rozstawione pułapki na zwierzęta. Ten brytan był ogromny. Przynajmniej wtedy tak mi się wydawało. Miałem ledwie dwanaście lat. Ojciec opowiadał nam kilka razy o tych stworzeniach. Mówił, że bronią swego terytorium, ale dają szansę na jego opuszczenie, a ten się po prostu na nas rzucił. Jeszcze nigdy nie biegłem tak szybko. Lerek też nie, lecz i tak był zbyt wolny. Stwór dopadł go po kilku minutach. Brat krzyczał nieludzkim głosem. Po chwili przestał, a ja biegłem dalej i dalej. Wreszcie wpadłem do domu. Zmęczony, roztrzęsiony, zapłakany i przerażony rzuciłem się w ramiona matki. Po chwili do izby wszedł ojciec. Chyba przeczuwał co się stało, bo powiedział tylko jedno słowo: “Gdzie?” i ruszył we wskazanym kierunku z siekierą w ręku. Wrócił po kilkunastu minutach zakrwawiony i poraniony. Utykał. Na rękach niósł to, co zostało z Lerka i płakał. Długo i gorzko płakał.
Gdy teraz o tym myślę wydaje mi się to być nieco ironiczne. Jedenaście lat temu mój brat został rozszarpany przez brytana, a teraz ja robię to samo z ludźmi, którzy stają na mej drodze. Ilu już zginęło w ten sposób? Ile razy pozwoliłem, by kierował mną instynkt przetrwania, a magia wypełniała mnie, gdy odbierałem życie? A teraz z moją nową zdolnością regeneracji w czasie walki będę jeszcze bardziej podobny do tego, czego tak bardzo się bałem, gdy byłem dzieckiem. Do czego ja dążę? A może to wszystko wina tego, że wkrótce po pogrzebie ojciec umieścił nad kominkiem poszarpaną, zakrwawioną koszulę Lerka, łeb martwego brytana i broń, którą go pokonał oraz fakt, że te przedmioty tak rzucały się w oczy, że nie można było na nie patrzeć. A za każdym razem, gdy na nie spoglądałem wracały wspomnienia. To było jedenaście lat temu, a nadal jest tak cholernie żywe...
Matka, była piękną kobietą, ale cień, który pojawił się na jej twarzy tamtego dnia do tej pory nie zniknął całkowicie. Upłynęły miesiące do czasu, gdy znów się uśmiechnęła. Jasme pochodziła z rodu Kleków. Zaraz po zaślubinach rodzice przenieśli się za miasto. Mama była bardzo bystrą osobą. Zajmowała się leczeniem ludzi. Leczeniem ich bardziej konwencjonalnymi metodami niż Adepci czy Głosiciele. Jej narzędziem była wiedza z zakresu anatomii, zielarstwa i częściowa znajomość alchemii. Ale tak było w mieście. Po przeprowadzce najpierw była zajęta urządzeniem domu, niedługo później pojawiłem się ja. Jej czas zaczęły wypełniać inne zajęcia. Wróciła do zawodu dopiero, gdy Lerek trochę podrósł, do tego czasu zajmowała się uzdrawianiem tylko wtedy, gdy była ku temu pilna potrzeba. Tyle ile chciałem się od niej nauczyć, nauczyła mnie. Choć teraz, po tym ostatnim zamachu, gdy jeszcze czuję ból w szyi przeklinam swój brak zainteresowania zielarstwem i alchemią. Cholerni skrytobójcy. Przynajmniej wiedziałbym co mnie niemal zabiło.
* * *
Gdy miałem dziewiętnaście lat pojawiła się po raz pierwszy. Było w niej coś niezwykłego. Nie tylko to, że nie była człowiekiem. Każdy jej ruch zachwycał szybkością i precyzją z jakimi był wykonywany. Było to widać nawet wtedy, gdy zlana potem, biegła z prędkością, której nie mógł osiągnąć żaden znany mi Dawca Imion. Ukryłem się w zapadlinie pod korzeniami wielkiego drzewa i patrzyłem jak biegnie, omijając kolejne przeszkody. Z dziwnym, porośniętym zielonymi listkami, łukiem w ręku. Wypadła na polanę, a za nią wielki uskrzydlony lew. Nagle upadła, zwinęła się i krzyknęła w spazmie bólu. Stwór wylądował obok niej i zamachnął ogonem zakończonym żądłem. Minął ją o włos zatapiając się na chwilę w ziemi obok jej głowy, po czym znów znalazł się w powietrzu. Wtedy i ja wypadłem na polanę, na jej skraj i zacząłem drzeć się wniebogłosy. Stwór odwrócił łeb w moją stronę, a ja z przerażeniem uświadomiłem sobie co właśnie zrobiłem. Chciałem uciekać, ale nie mogłem. Padłem na ziemię doświadczając niesamowitego bólu. Zwymiotowałem. Po chwili ból ustał, a kilka metrów ode mnie leżało bezwładnie cielsko potwora. Z tyłu jego łba sterczał kawałek zwęglonego drzewca. Wypuściła w powietrze strzałę, która zostawiła za sobą czerwoną smugę. Powiedziała tylko tyle: “Dzięki za pomoc chłopcze. Bestia pokonała mnie zaklęciem. Jak było widać ciebie również. Dzięki ci.” Po chwili nadjechał wóz, kilkunastu ludzi potrudziło się, by załadować na niego stwora. Kobieta wcisnęła mi w rękę kilka srebrników i odjechała. Arillyen, elfka z Wielkiego Targu. Ale jej imię poznałem dopiero wiele miesięcy później, gdy po upływie roku zjawiła się powtórnie.
Przybyła do mego domu, do domu moich rodziców. Zabrała mnie na spacer. Cały wieczór i noc mówiła o tym, kim jest. Była Łuczniczką. Adeptką. Została u nas tydzień. Opowiadała o świecie – o Barsawii, o Królestwie Throalu, Therze, o innych Dawcach Imion i miejscach, w których żyją, wreszcie – o magii, która w niesamowity sposób wypełnia świat i która kierując nami, pozwala również kierować sobą. Po tygodniu odeszła. Przez tydzień jeszcze cieszyłem się domem rodzinnym i rodzicami, odwiedzałem ważne i lubiane miejsca. Po tygodniu spakowałem kilka niezbędnych rzeczy i pożegnałem się z Theo i Jasme. Kilka łez spłynęło po mej twarzy, gdy ostatni raz odwróciłem się, by ostatni raz spojrzeć na rodziców. Stali przed domem obejmując się i machając rękami. “Kocham was” krzyknąłem, po czym ruszyłem dalej, w uzgodnione z Arillyen miejsce.
Wymieniliśmy między sobą tylko krótkie “Witaj”, podała mi lejce, powiedziała “Ten jest twój”, mówiąc o koniku brązowej maści. Jechaliśmy całą noc. Nie wiem, w którym kierunku. To nie miało znaczenia. Znaczenie miało to, że byłem coraz dalej i dalej od domu, miejsca, w którym spędziłem 20 lat życia. Coś się kończy – to zwykle wywołuje smutek, żal i łzy, a coś się zaczyna – podekscytowanie wywołane niesamowitością tego faktu wywołało szybko uśmiech na mej twarzy. Nad ranem dotarliśmy do jakiejś osady. Arillyen powiedziała, że tu odpoczniemy, jeśli miejscowi nie będą mieli nic przeciwko. Nie mieli. Przespałem pół dnia, siedzenie bolało od jazdy. Wieczorem tego dnia, przy posiłku, zapytałem “Co teraz? Dokąd jedziemy?”. “Hmm... potrzebujesz łuku, więc może do Lial?” Wyruszyliśmy o świcie.
To był dobry łuk. Spędziliśmy trzy dni w dżungli szukając odpowiedniego materiału. Magia prowadziła Arillyen. Ona wskazała to najlepsze. Później, gdy wróciliśmy do osady, w której zostawiliśmy konie, magia podpowiedziała jej co robić, by z kawałka drewna powstał łuk. Prowadziła jej dłonie, gdy rzeźbiła i skręcała cięciwę. Gdyby nie magia, czerpana prosto z wzorca dyscypliny Łucznika, który powstał dzięki setkom Adeptów, ten łuk nigdy by nie powstał. I tak samo nie miałyby miejsca wszystkie niesamowite i bohaterskie czyny dokonane przez Arillyen.
Kilka tygodni później stałem się Adeptem. Spędziliśmy kilka dni w Kratas, mieście cieszącym się niesławą i chyba największym czarnym rynkiem w Barsawii. Arillyen załatwiała swoje sprawy, a ja miałem trochę czasu, by poznać to miasto. Po opuszczeniu miasta złodziei przeprawiliśmy się przez Rzekę Tylońską i wkroczyli do Serwos. Arillyen czuwała jako pierwsza. Po kilku godzinach, już z przyzwyczajenia, obudziłem się, by przejąc wartę. Bezchmurna i dosyć chłodna noc. Ognisko, które powinno płonąć, dogasało. “Ari... jesteś tutaj?” Nie odpowiedziała. Nie mając pojęcia co się stało rzuciłem się do jej plecaka. Wyciągnąłem wzorzystą bluzkę, oderwałem kawałek falbany, przywiązałem skrawek do jednej ze strzał, którą chwilę później wypuściłem pionowo w powietrze. Zanim wkroczyliśmy do Kratas, w podobny sposób sprawdziła, czy przebywa w mieście osoba, z którą miała się spotkać. Po chwili strzała “wróciła”. Uderzając o ziemię rozpadła się na tysiące kawałków, które uformowały się w płonącą strzałę prawie metrowej długości. Strzała wskazywała ścianę lasu. Ukryłem nasze plecaki. Wsadziłem sztylet za pas, kołczan na plecy i ściskając łuk w ręce wszedłem między drzewa. |
|
|
|
|
|